Stalo się to co się miało stać... w czwartek w nocy poroniłam :(
Straciłam fasolkę, ale dopiero dziś mi jest smutno. Wcześniej bardziej myślałam o tym, jak to się stanie, jak to będzie wyglądać, czy będzie bolało... Kilka osób mi swoje przeżycie opisało, lecz każdy miał troszkę inaczej.
W czwartek zaprowadziłam małą do przedszkola, czułam już bóle brzucha i krwawienie się nasiliło. W przedszkolu zagadałam z jedna z mam, Ifrah która wiedziałam ze gdzieś blisko mnie mieszka. Powiedziałam jej co się dzieje i poprosiłam by Sarah została na trochę u niej, bo ja nie dam rady się nią zająć. Po południu przyjechał mąż. Zadzwoniłam do położnej ile to jeszcze ma trwać, powiedziała ze jeszcze parę godz. Dziwne to, ze tutaj trzeba sobie tak od siebie samemu w domu poronić...
Nie mam żalu do Boga, wiem ze nie chciał dla mnie źle, ze tak musiało być, ze mogę mieć jeszcze dzieci, ale stratę ta muszę wypłakać, potrzebuje się wyżalić. Mam ochotę krzyczeć...
Dziwne... wczoraj byłam z tym pogodzona, wstałam spokojna, zaakceptowałam to automatycznie, byłam w stanie o tym rozmawiać bez łez, a dziś... dziś mi źle... To chyba mieszanka hormonów, złego nastroju, szoku...
Ale będzie dobrze, mam na to tez wspaniałą terapie... Mam przy sobie wspaniałą córeczkę, która tak się mocno codzień do mnie tuli :) mój mały aniołeczek. Dobrze ze ja mam, ze to nie przy pierwszej ciąży się stało, bo wtedy by był większy dramat. No i zapewne ucieknę w papierki, już wczoraj mnie pochłonęły, zrobiłam 2 karteczki i ATCiaka. Tak scrapkowanie tez jest dobra terapia, skupiamy się na detalach i nie myślimy o niczym innym.
Dziękuje wszystkim za liczne komentarze, maile i telefony. Daliście mi w tych dniach dużo wsparcia, czułam ze Wasze modlitwy pomagają, czułam anioła stróża przy sobie, ze nie jestem sama. Dziękuje!